Historia
Śpiewana przez lata
Atelier w krótkich spodenkach
FOLDER
Pożółkły papier. Szesnaście stron wypełnionych tekstem i zdjęciami. Zwykła odbitka kserograficzna. Na stronie tytułowej napis: Teatr Atelier im. A. Czechowa. To pierwsza praca wykonana dla teatru, pierwszy kontakt z teatrem, początek przygody.
Przygoda rozpoczęła się dla nas 20 marca 1989 roku. Przeszło 10 lat temu!
Właściwie trudno mówić o przygodzie. Przygoda zaczyna się nagle, trwa intensywnie i równie nagle się kończy. W naszym wypadku jest to chyba raczej związek „ jak każdy, przeżywający swoje wzloty i upadki, ale jednak trwały związek… Krzysztof pracował wówczas w firmie Computer Studio Kajkowski jako grafik komputerowy i tam właśnie zetknął się po raz pierwszy z Teatrem. Teatrem, który się dopiero rodził, jeszcze bez nazwy, bo Teatr Atelier im. A. Czechowa to była tylko jedna z koncepcji. Kto dziś pamięta Teatr „Naprzeciwko”, Drama Studio, czy też Studio Dramatyczne im. Czechowa?
SALON
Computer Studio Kajkowski to niezwykła firma. W niej można byłoby szukać źródeł istnienia wielu znanych obecnie firm informatycznych. Pod jej skrzydłami zinstytucjonalizował się też Teatr Atelier (tu powstała służąca teatrowi Fundacja ART 2000). W początkowym okresie istnienia Teatru przestronne, jasne pomieszczenia CSK (mówiliśmy na nie „salon”, od „salonu sprzedaży”) stawały się wieczorami i nocami pracownią teatralną. W niej rodziły się pierwsze programy teatralne, tam powstawały filmy odtwarzane później podczas przedstawień. Bywało też, że salon stawał się też salą teatralną miejscem realizacji spektakli. W salonie poznaliśmy Andrzeja Borkowskiego, który projektował scenografie i kostiumy do pierwszych przedstawień Atelier (a jakie malował obrazy!) Jego żona, Ania, jest autorką tych demonicznych manekinów siedzących dziś na straży przy wejściu do teatru.
BIURO W KUCHNI
Jeżeli Krzyśka „wessało” w teatr, to i mnie musiało to wkrótce trafić. Wczesną wiosną 1989 roku poznałam Andrzeja. Pamiętam dobrze ten dzień – byłam w domu sama (tzn. z kotem!), uczyłam się do egzaminu, czy też pisałam jakąś pracę, i ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam, a na progu stał długowłosy zarośnięty chłopak w płóciennym płaszczu do ziemi, który uśmiechnąwszy się miło, powiedział: „Ćeść, jestem Andre Hübner, czi jest Kristof?”. Gdybym nie wiedziała, że pochodzi z Niemiec, pomyślałabym, że sepleni.
„Kristofa” nie było, ale parę dni później spotkaliśmy się ponownie u nas w domu. Później znowu… i znowu… i znowu… Niewiele czasu upłynęło, jak teatr wprowadził się na dobre do naszego mieszkania. Było tak o wiele wygodniej, gdyż pracowało się często do późnej nocy, a czasem nawet całe noce. Mieliśmy w domu komputer – urządzenie, bez którego trudno byłoby sobie wyobrazić funkcjonowanie tego teatru. Stał w kuchni. Na kilka następnych lat nasza kuchnia stała się biurem, centrum operacyjnym i pracownią projektową Teatru Atelier. Tu powstawały programy przedstawień i biuletyny Lata Teatralnego (biuletyn był pomysłem Krzysztofa – zawsze miał ochotę wydać jakąś gazetę, więc zaproponował taką formę), materiały promocyjne, a także setki listów i wniosków o dotacje.
ANDRZEJ
Andrzej energią mógł obdzielić wielu. Pełen zapału i wiary w siebie. Każde spotkanie potrafił przekształcić w przygodę. Do tego ta jego polszczyzna… („Co ona robi tą miotłą? Miota pokój?”) Rozumiał w zasadzie wszystko. Mówił też nieźle, choć słychać było obcy akcent. Czasem jednak kończył mu się zasób słownictwa i starał się wtedy szybko załatać wypowiedź wyrażeniem, które sam stworzył, bo i tak wiadomo będzie, o co chodzi. Tak powstawały „święto śmierci Wszystkich” (święto Zmarłych), „most dla piechota” (chodziło o przejście dla pieszych nad ulicą), „sprzątaczka do zębów” (szczoteczka) czy „jajka od kur wolno biegających” (od chłopa, a nie z fermy). Teraz coraz rzadziej zdarzają mu się takie „kwiatki”. Czas działa na niekorzyść jego odkrywczej polszczyzny.
INNE BIURA
No pewno takim biurem było mieszkanie wynajmowane przez Andrzeja na Abrahama w Gdyni. Artystycznie zagracone. Zwykle przesiadywaliśmy w kuchni (oczywiście!). Dwa fotele, stolik i taki przyrząd do ćwiczeń, który w tym wnętrzu wyglądał surrealistycznie, służył wyłącznie do siedzenia i nie miał najmniejszych szans być wykorzystany zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Później Andrzej sprawił sobie nowe mieszkanie. I postanowił zostać człowiekiem ceniącym czystość i porządek. Zniknęło artystyczne zagracenie. Należy fruwać nad parkietem, broń Boże – chodzić po nim! Nowe mieszkanie również stało się miejscem wielogodzinnych spotkań, dyskusji i kłótni przy winie lub piwie, w oparach papierosowego dymu. Wszystko to najczęściej odbywało się… w kuchni!
Było w tej całej historii jedno biuro nie będące kuchnią. Krzysiek wynajął 16 metrów kwadratowych na swoją pracownię. Mimo, że zimą było tam gorąco, jak w piecu (bo kaloryferów nie można było dokręcić), podłoga była z odpadających płytek z linoleum (zawsze były jakieś ważniejsze wydatki niż wykładzina), a stróż w budynku niedosłyszał, to świetnie się tam pracowało i po latach z dużą sympatią wspominamy nasze biuro. A najbardziej podobało się tam Agnieszce Osieckiej.
MAREK
Marka Richtera poznałam bliżej dopiero pod koniec 1990 roku (lub nawet na początku 1991). Był jedynym aktorem, który pozostał przy teatrze po rozpadnięciu się zespołu składającego się z absolwentów Studia Wokalno-Aktorskiego. Początki były zbyt trudne, nie było łatwo żyć, no i nie wyszło. A Marek przetrzymał. Został prezesem Fundacji, zajął się organizacją działalności teatru i był jego jedynym stałym aktorem uczestniczącym we wszystkich realizowanych projektach.
Andrzej przyprowadził go do nas pewnego wieczoru. Było to chyba przy okazji „Cyankali”. Marek był wtedy ogolony na łyso i nosił dystyngowany garnitur i okulary – zerówki w złotych oprawkach. Wyglądał niezwykle intelektualnie. Ujął mnie wtedy swoją naturalnością, skromnością, bezpośredniością i humorem. Miał niesamowity talent do przeobrażeń – za parę dni pojawił się w wytartych dżinsach i z kilkudniowym zarostem, bez okularów, w tenisówkach. Zupełnie inny człowiek! Totalna metamorfoza. Tylko ta sama skłonność do żartów i kawałów – nie sposób było nie śmiać się bez przerwy w jego towarzystwie. święta Bożego Narodzenia w 1991 roku spędziliśmy razem. Andrzej, Marek, jego żona Lucyna (która robi fantastyczny bigos i powidła śliwkowe), my i nasz kotek, Pusia. I pies Marka – Borys (już ich nie ma, ani Borysa, ani Pusi…).
Od tej pory spotykaliśmy się przy każdej okazji i bez okazji albo u nas, albo u Andrzeja, albo u Richterów w domu. To były niezapomniane spotkania i niezapomniany czas – tak bardzo ”młodzieńczy”, pełen entuzjazmu, emocji, radosny i beztroski (choć troski były, oczywiście, ale optymizm i nadzieja były chyba silniejsze). Bawiliśmy się czasem głupimi pomysłami, na przykład pomysłem firmy o wdzięcznej nazwie „Kluczozwrot” (Andrzej wymyślił!), której działalność miała polegać na odpłatnym zwracaniu zagubionych kluczy. Widać, że nie przelewało nam się! Były przepracowane (albo przegadane) noce, setki nocy… Staliśmy się rodziną – i to było świetne. Choć zarazem męczące, bo na inne sprawy brakowało czasu. Życie teatrem pochłaniało nas wtedy doszczętnie.
WYPRAWA
W 1992 roku zaczęłam robić zdjęcia dla teatru. W następnym roku ukończyłam Studium Fotograficzne, po czym uzbrojeni w aparat i worek filmów wyruszyliśmy na wakacje. Postanowiliśmy pojechać na południowy wschód Polski w poszukiwaniu starych synagog i cmentarzy żydowskich. Pojechaliśmy we czwórkę: Andrzej, Krzysiek, ja i mój brat Paweł. Jechaliśmy Jeanem – tak Andrzej nazywał swojego starego, przestronnego Forda Taunusa. Prowadził Paweł na zmianę z Krzyśkiem, bo gdyby to robił Andrzej, to do dziś byśmy tam nie dojechali. To była długa podróż i bardzo dla nas odkrywcza. Zachwyciliśmy się klimatem sennych, pięknych architektonicznie wschodnich miasteczek. Zrobiliśmy setki zdjęć. Utrwaliliśmy miejsca, które dziś być może nie wyglądają tak, jak zachowały się na naszych fotografiach. Cmentarze żydowskie fotografowaliśmy w różnych warunkach, ale prawie zawsze czuliśmy się jak odkrywcy dawnych pomników Majów, zagubionych w dżungli. Tak to wyglądało. Niektóre zdjęcia robiliśmy nocą, tylko przy świetle latarki – i te wyszły najciekawiej. Podczas tej wyprawy, któregoś wieczoru, w jakimś hotelu, zaczął rodzić się pomysł „robienia” teatru latem. Tak, aby wykorzystać repertuarową przerwę, czas, gdy inne teatry przestają działać. Koncepcja nie była nowa. Już w folderze z 1989 roku jest mowa o „Lecie Teatralnym” w gdańskim klubie ŻAK. Z odrodzonym pomysłem Lata Teatralnego wróciliśmy do Gdańska.
SIEDZIBA
Był pomysł na Lato Teatralne. Jakoś tak wyszło, że musi się odbywać w Sopocie. Nie wiadomo było tylko, gdzie. Od jesieni 1993 do końca wiosny 1994 trwały wręcz obsesyjne poszukiwania jakiegoś miejsca dla teatru. Był projekt postawienia gdzieś wielkiego namiotu, albo grania w szkole podstawowej, bo tam była duża sala gimnastyczna. Myśleliśmy o adaptacji ogromnego, nieczynnego już zbiornika przy gazowni. Proponowano nam pawilon w łazienkach Północnych (Sfinks). Duże nadzieje wiązaliśmy z jednym z pawilonów galerii BWA, który byłby świetnym miejscem na teatr, gdyby nie walący się dach.
Pawilon podziałał jednak na wyobraźnię tak, że gdy Urząd Miasta zaproponował budynek stojący na plaży obok Grand Hotelu, to miny nam zrzedły. Przecież ta ruina nadaje się na skład koszy plażowych, bar z rybami i na nic więcej! Ruina miała jednak niepodważalną zaletę: adaptacja pomieszczeń nie była tak kosztowna, jak wymiana dachu w pawilonie BWA. No i to miejsce – plaża, morze za progiem… Ciężar remontu spadł na Marka. Pracował dniami i nocami. Pomagał mu ojciec. Efekt był niesamowity. W ciągu niespełna miesiąca powstała prawdziwa, kameralna sala teatralna wyposażona, dzięki grubej dotacji z Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, w nowoczesny sprzęt oświetleniowy i nagłośnieniowy. A obok – mała kawiarnia. W międzyczasie Andrzej pracował nad repertuarem, a Krzysiek (razem ze mną!) produkował program, afisze, ulotki, zaproszenia, bilety…
LATO TEATRALNE
Niewielkie pomieszczenie. Tłum ludzi. Siedzą przy stolikach, stoją w przejściu. Rozmawiają, śmieją się, krzyczą. Niesamowity gwar. Długa kolejka do baru. Tam Lucyna z Markiem rozlewają hektolitry piwa. Kamera omija ladę baru i zagląda na zaplecze. Mała klitka aż po sufit wypełniona skrzynkami z piwem. Tam, gdzie jest trochę wolnej przestrzeni, bezpośrednio za drzwiami, siedzimy na skrzynkach – Andrzej, Paweł i ja. Składamy ulotki. Krzyśka tam nie ma, bo właśnie stoi za kamerą.
To pierwszy dzień teatru w budynku na plaży. Noc świętojańska. Na scenie jeszcze nic się nie dzieje, ale kawiarnia na foyer działa pełną parą. Wszyscy świetnie się bawią a my składamy 10 000 ulotek na pół. Następnego dnia Polska Telewizja Kablowa miała rozesłać je razem z rachunkami do swoich abonentów. Przesiedzieliśmy nad tymi ulotkami do rana. Pierwsze lato Teatralne było niesamowitym przeżyciem. A do tego naprawdę było to prawdziwe, upalne lato, jak na zamówienie. Nie wiem, co by z tego pomysłu wyszło, gdyby to pierwsze lato było zimne, ponure i deszczowe. Przecież Teatru Atelier nikt prawie jeszcze wtedy nie znał… No i gdyby pod koniec tego lata nie pojawiła się w teatrze Agnieszka Osiecka.
AGNIESZKA
Pojawiła się przypadkiem, obejrzała spektakl i została. Siedzieliśmy w ten pierwszy wieczór z Agnieszką do późnej nocy, w pustej kawiarni i słuchaliśmy jej opowiadań. A opowiadała tak, że czas stawał w miejscu. Opowiadała o czasach i ludziach dla nas już legendarnych, niezwykłych. Mimo to, nie czuliśmy różnicy pokoleń. Agnieszka była „młoda duchem”. Andrzej bardzo chciał zaproponować Agnieszce współpracę z teatrem, ale długo nie mógł się na to zdobyć. Gdy się w końcu przełamał, ku jego zaskoczeniu, przyjęła propozycję natychmiast i z entuzjazmem. Ten entuzjazm towarzyszył jej przy wszystkim, co robiła dla tego teatru, który po Piwnicy pod Baranami i Kabarecie pod Egidą stal się jej kolejną życiową przygodą.
Latem była z nami codziennie, między sezonami przyjeżdżała co najmniej raz w miesiącu. Pisała, tłumaczyła, dyskutowała, śmiała się. Żyła intensywnie. Nawet wtedy, gdy przyszło jej walczyć z chorobą. Nie poddawała się. Obraz z wideo. Sala telewizyjna w sopockim ZAiKS-ie, gdzie Agnieszka zawsze wynajmowała pokój. Anna Szałapak z Hübnerern śpiewają „Tomaszów”. Ona po polsku, on po niemiecku, jednocześnie. Akompaniuje na fortepianie Zygmunt Konieczny. Agnieszka Osiecka… ustawia światło. Uparcie sprawdza, jak światło ze zwykłej lampki nocnej pada na śpiewających. To było podczas lata, w 1995 roku, po premierze „Wilków” według Singera. Pierwsze Lata Teatralne, które powstało z jej udziałem. Agnieszka wtedy namówiła Zygmunta Koniecznego do napisania muzyki do „Wilków”. Sama stworzyła adaptację sztuki. Oddała nam do dyspozycji swój talent, kontakty, czas, a nawet… samochód. W wolnych chwilach jeździliśmy z nią nad kaszubskie jeziora, nad otwarte morze do Dębek (tam ciągnęły ją wspomnienia z czasów, gdy Atelier dla niej jeszcze nie istniało), odwiedzaliśmy Marka i Lucynę Richterów w ich mieszkaniu w Wejherowie, moich rodziców w domu za Gdańskiem. Ciekawe… Wiele razy kontrolowała nas policja, ale gdy Agnieszka była w samochodzie, nigdy nie wlepili nam mandatu.
NA ZAKOŃCZENIE
Gdy siedzieliśmy ostatniego lata przy stoliku na plaży, przed teatrem, a przy kasie stały tłumy, licząc na bilety, które już dawno wykupiono, przypomnieliśmy sobie pierwsze Lato Teatralne. „Pamiętacie, jak zdarzało się, że na widowni było kilka osób. Jak wtedy było spokojnie. Nikt nawet nie myślał o rezerwacji biletów, nikt się nie denerwował. Nikt nie krzyczał, że ma bilet, a nie ma miejsca…”.
Kokieteria? A może nostalgia…?
Anna i Krzysztof Klejzerowiczowie
www.annakl.prv.pl
Nasze 30-lecie w pigułce (2018)
Manekiny, piasek, pierze… i oczywiście noc. Tam gdzieś Hel, dalej Szwecja, a my na spłachetku sopockiej plaży spoglądamy w wieczność. Takie są tu spektakle, taka jest muzyka, tacy są ludzie. Taka jest też legenda Atelier, choć dla każdego pewnie trochę inna. Opowiem o własnej.
To nie był Sopot, ale Teatr Miniatura w Gdańsku. Bardzo kameralna sprawa – przy fortepianie Dorota Artykiewicz, a na scenie młody człowiek z ogniem w oczach. Jakoś tak łapał za kieszonki kamizelki, odrzucał te swoje loki i śpiewał, a rebe Elimelech stawał się nagle kimś bliskim i znajomym. André Ochodlo i jego program „Chansons Yiddish”: żarliwy, emocjonalny, nawet w dramatycznych utworach pełen jakiejś głębokiej radości życia i śpiewania (mam to na kasecie TomZo, można sprawdzić). Inny od tego, co wydarzyło się później i zaowocowało wielkim projektem Yiddishland, a przecież to było to ziarno, z którego wyrosło drzewo. Już wtedy pieśniom yiddish dawał nowe życie.
I zaraz po tym, jak stałam się fanką biegającą na koncerty, objawił mi się jego teatr. Wiem, wcześniej była „Gwiazda za murem”, był „HamletMaszyna”, potem „Judith”, „Sen o życiu” i „Cyankali”, ale dla mnie wszystko zaczęło się od „Południa” Juliena Greena, jednej z wielu polskich prapremier Atelier. Reżyserował Ryszard Ronczewski, a André Hübner-Ochodlo zagrał porucznika Jana Wiczewskiego. Wyobcowanie, fatalizm, niemożliwa miłość. Coś smutnego i drapieżnego zarazem. Coś wymagającego odwagi. No, a potem to już była prapremiera polska „Kwartetu” Heinera Müllera, z rewelacyjną Aliną Lipnicką, Markiem Richterem i manekinami – spektakl (mam wrażenie, że nie tylko dla mnie) „kultowy”. Obrzęd śmiertelnie erotyczny, wyzwalające poczucie transgresji. Świadomość spotkania z ważnym tekstem dzięki tłumaczowi i niestrudzonemu współautorowi repertuaru Teatru Atelier – Jackowi St. Burasowi.
W Sopocie przyszedł czas dramatów George’a Taboriego i obecności Agnieszki Osieckiej. Do teatru wchodziło się wtedy prosto z plaży, z piaskiem w butach, a po spektaklach zostawało do bladego świtu. Manekiny w tiulach i koronkach rozsiadały się obok i swoim martwym spojrzeniem przypominały o wieczności. A także o tym, że pomiędzy nią a nami jest śmierć – stan, w którym dzięki sztuce można trwać, wołając: „Hopla, żyjemy!”. „Do śmiertki biegniesz?” – drwiła ze mnie koleżanka mijana na alei Mamuszki… Niesłusznie drwiła, zwłaszcza, że sama tam biegała. Między innymi dlatego, że Teatr Atelier swoim wymagającym repertuarem stwarzał niezwykłe możliwości naszym lubianym, cenionym i znanym na co dzień z innych trójmiejskich scen aktorom. Mistrzowsko grali tam: Joanna Bogacka, Krzysztof Gordon, Dariusz Siastacz, Alina Lipnicka, Elżbieta Mrozińska, Ewa Kasprzyk, Jarosław Tyrański, Ryszard Ronczewski, Izabela Orkisz, Jacek Mikołajczak – oni gościnnie, a „u siebie” niezawodnie Marek Richter…
Wszystkich nazwisk, ani też tytułów spektakli nie wymienię, jednak są wśród nich takie, o których nie wspomnieć nie sposób. Inaczej: których zapomnieć nie sposób. Po pierwsze – „Jubileusz” George’a Taboriego (oczywiście polska prapremiera). Spektakl – rana, śmiech popiołów… i absolutnie genialna Joanna Bogacka. Do dziś widzę, jak jej Lotta dzwoni do bliskich i znajomych po ratunek z wypełniającej się wodą budki telefonicznej. To było jak dotknięcie transcendencji. Pięć lat później, w „Szarym Aniele” Moritza Rinkego, prawie nie pozwoliła nam oddychać. Podobno autor po próbie generalnej padł przed Joanną Bogacką na kolana. I słusznie.
Jeszcze przed „Jubileuszem” pojawiła się w Atelier Agnieszka Osiecka. Dała nam „Wilki” według I. B. Singera, „Apetyt na śmierć” E. Albee’go, „Do dna” L. Pietruszewskiej, swoje songi, wiersze i obecność. Zostawiła „Darcie pierza” – ostatni tekst dramatyczny, a w nim uśmiech przed wejściem w „ostatnie mieszkanie” – „co to tak dzwoni/ może to krowy/ czy koniec świata/ nie ma mowy!”. Jej duch nadal tu jest, jej teksty nadal tu są – przecież co roku „Pamiętamy o Osieckiej” dzięki coraz młodszym wykonawcom jej piosenek.
I w niczym nam nie przeszkadzało, że po czasach ubogiej cyganerii nadeszły czasy radosnego „łubudubu”, na plaży pojawiły się palmy i wesołe miasteczka, frytki, ryby, tłum i hałas. Wystarczyło wejść do Atelier, żeby wrócić do przerwanej ostatniego lata rozmowy. Tyle, że można już było wejść w szpilkach. Oglądam biuletyn Lata Teatralnego 2001 – powitanie w nowym budynku, a w repertuarze: recitale Jaromira Nohavicy i Jacka Kaczmarskiego, „My Blue” i „Shalom” André Ochodlo, „Zanim będziesz u brzegu” w reżyserii i z muzyką Jerzego Satanowskiego (od lat współautora Lata Teatralnego, ale też kompozytora muzyki do tak ważnych spektakli Atelier jak „Jubileusz”, „Darcie pierza”, „Szary Anioł”), premiera „Końcówki” Samuela Becketta (w obsadzie Krzysztof Gordon, Rafał Mohr, Alina Lipnicka i Ryszard Ronczewski), premiera „Szarego Anioła” … sama sobie zazdroszczę.
Dziś w spektaklach reżyserowanych przez André Ochodlo oglądamy aktorów z Teatru im. A. Mickiewicza w Częstochowie i nadal są to spotkania istotne. Wystarczy wspomnieć ubiegłoroczne – „Poniżej pasa” Richarda Dressera z podskórnie niepokojącą muzyką Adama Żuchowskiego. Jakby się siedziało na reaktorze jądrowym. Pamiętam jeszcze tę górę piachu, w której w spektaklu „Happy days” S. Becketta grała Bogusława Schubert i spoza której jako Willi grał (na kontrabasie) właśnie Adam Żuchowski. Nikt wtedy nie wiedział, jak ważną rolę odegra w przyszłości jako muzyk, kompozytor i współautor tych wydarzeń, które przez ostatnie lata były dla mnie w Atelier przeżyciem najistotniejszym: kolejnych etapów projektu Yiddishland.
Niezwykłe przedsięwzięcie André Ochodlo przywracania nam poezji jidysz i pamięci o jej autorach stało się cyklem koncertów, przenoszących relację słów z muzyką w sfery kosmicznego teatru obrazów, emocji i mistyki. Niech „smukłe wiolonczele” Abrahama Sutzkevera, padające w trawę jak krople deszczu, przez chwilę pojawią się pod powiekami… Jeszcze się spotkamy.
Iwona Borawska
Dziennikarka Radia Gdańsk
Teatr, który uzależnia
Magiczny teatr na plaży w Sopocie z małą, zawsze pełną widownią. Publiczność przyjeżdża z Polski specjalnie, bilety zamawia się z wyprzedzeniem. Teraz głównie na recitale, koncerty i wieczory w ramach Międzynarodowych Spotkań z Kulturą Żydowską. Premiera spektaklu dramatycznego to jeden tytuł w trakcie całego Teatralnego Lata w reżyserii André Hübnera-Ochodlo i jedno muzyczne przedstawienie Jerzego Satanowskiego. Zmieniła się przez te dwadzieścia pięć lat formuła Atelier. Bardowie i śpiewający recitale aktorzy uwodzą widzów. Scena musi walczyć o siebie, choć nie jest to prywatny teatr.
Chodzę do Atelier od ćwierć wieku. Obserwowałam uważnie jak rodziła się ta scena i kształtowała swoje artystyczne oblicze. Sekundowałam temu od początku jako krytyk teatralny. Patrzyłam z podziwem jak André Hübner-Ochodlo z grupą przyjaciół tworzyli to miejsce pomysłowo, odważnie i z konsekwentnym uporem. To była i jest scena elitarna. Bardzo dobrze pamiętam ważne spektakle i wcale nie w kolejności chronologicznej, a więc: Heinera Müllera Hamleta Maszynę, Judytę Hebla, Do dna Pietruszewskiej, Szarego anioła z rewelacyjną Joanną Bogacką czy Taboriego Weismana i Czerwoną Twarz, świetny western żydowski wystawiony dwukrotnie, czy Jubileusz, albo Demony Larsa Norena czy Darcia pierza – ostatnią sztukę Agnieszki Osieckiej, albo wreszcie Superman nie żyje Holgera Schobera i Procę Kolady. To były wizytówki tej sceny i artystycznej kreatywności André Hübnera-Ochodlo, który nie ukrywa fascynacji i miłości do dramatu i teatru Becketta. To z pewnością wyznacznik formy artystycznej reżysera z ideą i pasją teatralną, który realizuje w teatrze to, za czym sam tęskni, i nie chce zajmować się „rzeczami na zmówienie” czy dramaturgią na topie.
Ochodlo kształtował swą osobowość w Teatrze na Tagance w Moskwie, w Giessen i Lipsku, ale również w Gdyni w Teatrze Muzycznym. Chciał tworzyć (i stworzył!) teatr jakiego w Trójmieście nie było. Wspierał go w tym m.in. Marek Richter. Początkowo bardzo sprzyjali Atelier twórcy lokalnej polityki kulturalnej, oczarowani innością mecenasi sztuki, szczególnie ważne w początkowej fazie było Studio Komputerowe Kajkowski. Dostrzegli też inni niebanalne Teatralne Lato w Sopocie. Fama o niewielkim Teatrze Atelier przy plaży poszła w Polskę. Dlaczego? Bo grane były tam poruszające, mroczne w treści i formie, prapremierowe spektakle mało znanych autorów. To był teatr nieprzeciętny, wymagający myślenia od widza. Upał rozleniwionego lata nie zamulał wrażliwości odbiorców.
Do Teatru Atelier zaczęła ściągać artystyczna elita. Grała tu niezapomniana Joanna Bogacka w Szarym Aniele Moritza Rinke, gwiazdami były Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Ewa Błaszczyk, Stanisława Celińska, Alina Lipnicka, Elżbieta Mrozińska, Magda Kumorek, Renata Przemyk, Hanna Banaszak, Justyna Szafran. Na długo związał się z tą sceną Krzysztof Gordon, dołączył również Dariusz Siastacz. I zaczęli przyjeżdżać Mirosław Czyżykiewicz, Przemysław Gintrowski, Piotr Machalica, Jacek Poniedzielski, Jan Janga Tomaszewski, Artur Andrus. Na stałe zagościł w Atelier Jerzy Satanowski, który znał i cenił Agnieszkę Osiecką, Jonasza Koftę i Edwarda Stachurę z poezją kultową dla mojego pokolenia, którą zaprezentował w Białej lokomotywie. A Adam Żuchowski udowodnił, że w Sopocie w Atelier mogą grać najlepsi jazzmani i klezmerzy, choćby ci z Atom String Quartetu – zawodowi mistrzowie dźwięku i interpretacji. Pamiętam skrzypków: Dawida Lubowicza, ucznia Andrzeja Kulki, wirtuoza i koncertmistrza, Mateusza Smoczyńskiego – współzałożyciela Atom String Quartet, który pracował z najlepszymi: Namysłowskim, Śmietaną, Stańką, Krzesimirem Dębskim, Lucjana Szalińskiego – skrzypka – koncertmistrza, Michała Zaborskiego (altówka), związanego z Sinfonią Varsovią, Krzysztofa Lenczowskiego – wiolonczelistę i kompozytora, którego utwory gra Leszek Możdżer, Jana Smoczyńskiego – pianistę, kompozytora i producenta muzycznego współpracującego z Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak. Muzyka była też firmowym dziełem najwyższej klasy w recitalach poezji w jidysz André Hübnera-Ochodlo oddanego i uwięzionego w narodowej tożsamości. Bo to co śpiewa jest jego, wybrane i zinterpretowane świadomie. Tak jak jeden z ostatnich recitali Polin, co w jidysz znaczy „tu spoczywaj”. To też był i jest znak firmowy Teatru Atelier.
Pamiętny dla historii tego teatru był rok 1994, kiedy to Jacek Buras – świetny tłumacz z języka niemieckiego przyprowadził na spektakl Agnieszkę Osiecką, która akurat w ukochanym Sopocie szukała spokoju po śmierci swojej mamy. Osiecka do Trójmiasta miała sentyment. Mało kto pamięta, że w redakcji nie istniejącego już Głosu Wybrzeża autorka Okularników odbywała pierwszą praktykę dziennikarską, bo studiowała właśnie ten kierunek. Znałam jeszcze dziennikarzy, którzy ten epizod wspominali z rozrzewnieniem.
Agnieszkę Osiecką poznałam jako dojrzałą artystkę, twórczynię świetnych tekstów, rozmawiałam z nią kilka razy, także w Sopocie w Zaiksie i Teatrze Atelier. Ostatni raz spotkałyśmy się na Saskiej Kępie w Warszawie. Była już ciężko chora, ale nawet wtedy mówiła o Teatrze Atelier w Sopocie. W tym roku mija 21 lat od śmierci Agnieszki Osieckiej. Od 1997 Atelier nosi jej imię i co roku odbywa się tu Konkurs na interpretacji piosenek Agnieszki Osieckiej Pamiętajmy o Osieckiej.
Zdrowy snobizm na Teatr Atelier w Sopocie obowiązuje nadal. Publiczność to potwierdza. A ja wierzę, że mecenasi sztuki i władze Sopotu świetnie to rozumieją i wiedzą, że bez pieniędzy nie da się robić sceny, która trwa już ćwierć wieku.
Teatr Atelier ma swoje ważne miejsce i słusznie nazywany jest „jedną z ostatnich wysp poezji”. Sentymentalnie myślę o tym co było, bo budowaniu nieprzeciętnego wizerunku tej sceny tworzyły repertuarowe i aktorskie odkrycia.
Czy na jubileusz ćwierćwiecza pisze się tylko laurkę? Tak, ale również zauważę, że czasami marzy mi się choćby odrobina różnorodności reżyserskiej. Ale wiem, doskonale wiem, że na to potrzebne są dodatkowe finanse. Niech więc to już będzie teatr kreatywny twórcy, który przez lato związany jest z Sopotem, a miasto niech uznaje ten fakt za spécialité de la maison. I niech Sopot kocha swego ciągle młodego Jubilata, bo warto. Wtedy jeden z sopockich strategicznych cudów będzie również radością widzów. Teatr Atelier, jego twórcy i organizatorzy, a szczególnie Barbara Wiszniewska zasługują na jubileuszowego szampana!
Alina Kietrys