Andre Hübnera-Ochodlo poznałem jeszcze
w latach 80., kiedy próbował zaistnieć na polskiej scenie głównie
jako wykonawca pieśni i kiedy nie było jeszcze Teatru Atelier. Była
grupka młodych aktorów, którzy na własną rękę chcieli stworzyć na
Wybrzeżu jakąś alternatywę dla istniejących przedsięwzięć
teatralnych w przeświadczeniu, że mają do powiedzenia coś własnego.
Zaczynali dosłownie od zera: nie mieli choćby najskromniejszej sali,
nie mieli środków, ani nawet rejestracji. A mimo to już w tamtych
pierwszych latach powstało - drogą ogromnego nakładu sił, wyrzeczeń,
prawdziwego poświęcenia sztuce, a także oczywiście talentu i
umiejętności - kilka kameralnych spektakli tej grupy, których nie
powstydziłyby się renomowane sceny. Spektakle te grane były krótko,
w wynajętych salach, mało kto je dziś jeszcze pamięta, czy to
Kwartet i HamletMaszynę Heinera Müllera, czy też
Judytę Friedricha Hebbla, Gwiazdę za murem i Sen o
życiu mojego autorstwa i szereg innych. To, że w ogóle doszło do
tych inscenizacji, było głównie zasługą wiary w sens tej pracy i
uporu Andre Hübnera-Ochodlo, jako nie kwestionowanego lidera
zespołu, i jego najbliższego współpracownika, Marka Richtera. Tylko
oni dwaj zresztą doczekali, po miesiącach i latach niepewności i
zwątpień, jubileuszu dziesięciolecia Teatru Atelier, pozostali
członkowie dawnego nieformalnego zespołu rozproszyli się po Polsce.
Dzięki dalekowzroczności miejscowych władz, które dostrzegły w
poczynaniach i projektach Andre Hübnera-Ochodlo i jego
współpracowników szansę dla życia kulturalnego miasta, dawny barak
sopockiego Grand Hotelu stał się siedzibą nowego teatru. Odtąd -
mimo nadal trudnych warunków i możliwości działania tylko w okresie
letnim - teatr zaczął się szybko rozwijać. Znakomity pomysł Lata
Teatralnego, wypełniającego lukę w ofercie kulturalnej w okresie
kanikuły, oryginalna koncepcja grania niemal "na piasku" i
kontrastujący z tą koncepcją poważny, niekonwencjonalny, premierowy
repertuar - wszystko ta przyciągnęła już niebawem do Atelier wielu
wybitnych artystów, takich jak Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy
Satanowski, Przemysław Gintrowski, Ewa Kornecka, Krzysztof Gordon,
Ewa Kasprzyk, Ewa Błaszczyk, Marzena Trybała, Alina Lipnicka,
Jarosław Tyrański, Barbara Dziekan i inni. I przede wszystkim
Agnieszka Osiecka, która od swojej pierwszej wizyty w Teatrze
Atelier przylgnęła do niego na resztę życia, stała się jego wielką
patronką i dobrodziejką, z myślą a tej scenie pisała swoje ostatnie
teksty. Przekazała temu teatrowi swoje wielkie artystyczne i życiowe
doświadczenie. To, że Teatr nosi dziś jej imię, jest dla niego
zaszczytem, ale jest także hołdem złożonym przez jego twórców i
współtwórców oddaniu, jakim ta wielka artystka go darzyła. Dość
nieoczekiwanie tedy mały teatrzyk "na piasku" wyrósł na zjawisko
teatralne w skali ogólnopolskiej. W ciągu kilku lat odbył się tu
szereg znaczących premier, jak choćby Weismana i Czerwonej
Twarzy i Jubileuszu George Taboriego, Do dna
Ludmiły Pietruszewskiej, a ostatnio Demonów Larsa Norena i
Darcia pierza, ostatniej sztuki Agnieszki Osieckiej.
Większość tych inscenizacji spotkała się z bardzo pozytywną oceną
najwybitniejszych polskich krytyków teatralnych. O spektaklach
Atelier zaczęła się rozpisywać nie tylko miejscowa prasa, ale także
dzienniki warszawskie, tygodnik Polityka i krakowski Tygodnik
Powszechny. Zapanował wręcz rodzaj mody na występowanie i bywanie w
tym Teatrze. Mogę powiedzieć, że zawsze wierzyłem w misję
teatralną Andre Hübnera-Ochodlo. Na jego zamówienie przełożyłem
kilka ciekawych sztuk, nie granych dotąd nigdzie w Polsce, i cieszę
się, że ich premiery odbyły się właśnie w jego reżyserii. Mimo to
sukcesy jego ambitnej sceny są dla mnie pewnym zaskoczeniem.
Oznaczają one bowiem, że istnieje większe, niż sądziłem
zapotrzebowanie na nowy teatr, na teatr mieszczący się między
eksperymentem a sceną tradycyjną podnoszący nieraz trudne, a nawet
niemiłe sprawy przeszłości i teraźniejszości, a nie nachalnie
"zaangażowany", teatr posługujący się nowoczesnymi, ale zrozumiałymi
dla publiczności środkami wyrazu, teatr poważnej rozmowy z widzem, a
nie solennej nudy czy ekshibicjonistycznych popisów. Niedawno, już
jako dyrektor Instytutu Polskiego w Wiedniu, zaprosiłem Andre
Hübnera-Ochodlo ze - znanym mi przecież - recitalem pieśni
żydowskich Shalom. Były to dwa znakomite, poruszające i
gorąco oklaskiwane występy w wiedeńskim Theater des Augenblicks, na
scenie, która swoją surowością w pewnym stopniu przypomina barak na
sopockiej plaży, o ileż jednak większej i wyposażonej oczywiście w
kompletną maszynerię teatralną. Pomyślałem, że wieloletnie i
uwieńczone tak pozytywnymi rezultatami próby Andre Hübnera-Ochodlo
ożywienia nieco przywiędłego polskiego krajobrazu teatralnego to
wystarczający powód, żeby jego wysiłki nie tylko dalej wspierać, ale
także umożliwić im realizowanie się w bardziej sprzyjającej
przestrzeni.